Pamiętam ten dzień jak dziś. 19 marca 2012 r. na godzinę 15.00
mieliśmy stawić się w szpitalu do porodu. Poprzedniej nocy nie mogłam spać.
Ciężko było mi zebrać myśli. Z jednej strony, nie mogłam doczekać się tego
momentu, kiedy w końcu zobaczę moje dziecko.
Z drugiej jednak strony towarzyszył mi wielki strach przed operacją (bo
przecież cesarskie cięcie tym jest), przed komplikacjami (o których
przeczytałam 4 strony na Sali porodowej i bałam się jeszcze bardziej). Ale
najbardziej bałam się tego, czy uda mi się być dobrą mamą i czy będę miała ten
instynkt.
Oczywiście już o 14.30 byłam na miejscu, bo nie mam w
zwyczaju się spóźniać. Wchodząc do izby przyjęć miałam ochotę uciec. Dostałam
jednak duże wsparcie, więc było mi łatwiej. Chciałam, żeby „Julianowy” tatuś
był ze mną cały czas.
O 15.00 trafiliśmy do Sali porodowej. Była wspaniała. Sala
lawendowa – jak sama nazwa na to wskazuje, w pięknych fioletach – a w niej piłki,
drabinki, wanna z masażem. Wooow! Byłam
w ogromnym szoku! Do 20.00 czekaliśmy co z nami będzie dalej. Przyszedł nasz
lekarz i powiedział, że to już. Miałam tak wysoki poziom adrenaliny, że zaczęłam
się trząść. Pojechałam na salę operacyjną, dostałam znieczulenie zewnątrz
oponowe. Ale mimo to czułam, że coś mi robią. Uczucie dziwne i nikomu nie
polecam. Zresztą, samego cesarskiego cięcia też. Do dziś mam wyrzuty, że Julian
nie przyszedł na świat w sposób naturalny. Mitem jest to co mówią na temat CC
(cesarskiego cięcia), że CC to nic wielkiego i nic nie boli. Sam poród nie
boli, ale to co się dzieje później jest straszne.
Wyjęli Juliana. Zabrali go powycierać, a On tak płakał.
Miałam ochotę wstać i biec do niego. Pokazali mi go na chwilę i zabrali do
taty. A ja musiałam czekać. Leżałam i płakałam. Chciałam go mieć przy sobie cały
czas. Chciałam go nakarmić. Prosiłam, ale mówili, że dziś nie ma mowy. Mam
leżeć i nawet nie podnosić głowy, bo narobię sobie szkody.
Przewieźli mnie do innej sali. Było późno, ale pozwolili na
widzenie. Nawet nie pamiętałam do końca, jak wygląda mój syn. Byłam w szoku.
Powiedzieli tylko: „Zdrowy, 10 punktów, 56 cm i 3530g. Wszystko w porządku,
śpi.” Dostałam jego zdjęcie od
„Julianowego” taty na telefon. Oglądałam je całą noc. Była prawie 22.00 i
musiałam zostać sama. Ale ja wcale nie chciałam być sama. Chciałam mojego
synka. Żeby czas minął szybciej, dzwoniłam do najbliższych. Dali mi kroplówki
żebym wreszcie poszła spać ( i zasnęłam po drugiej dawce relanium) i przestała płakać. Wstałam o 5.00 rano i wołałam
pielęgniarki żeby mnie zabrały do Juliana. Mówili, że nie mogę jeszcze.
Przyjdzie lekarz, zobaczymy co dalej. A ja ciągle nie mogłam powstrzymać
płaczu. Chciałam go tulić, całować, oglądać.
Od 9.00 krzyczałam na wszystkich, że ja muszę już wstać. Zgodzili
się, skoro jestem taka uparta... I wtedy przeżyłam kolejny szok. Ledwo szłam. Szurałam
nogami. Nie mogłam się wyprostować. Bolało, okropnie bolało. Szew ciągnął.
Czułam się jak 70-cio letnia staruszka i chyba nawet tak wyglądałam. Nie mogłam
nic zrobić. Ale w zaparte szłam dalej, musiałam nakarmić Juliana. Przecież On
był głodny. Ściągnęłam męża z pracy. Pomyślałam, że może jego posłuchają. Przyjechał.
Wziął wózek, bo w życiu nie doszła bym na tę salę dla noworodków sama.
Pojechałam. Zobaczyłam Juliana, tak już w pełni świadomie (bo jednak przy tym
znieczuleniu i nadmiarze emocji niewiele pamiętałam, znałam go ze zdjęcia w
komórce). I to był ten najpiękniejszy moment w życiu. Byłam mamą i tuliłam
mojego małego syna. Chwila którą zawsze będę przeżywać, wspominać i przy niej
się wzruszać. I od tego momentu rozpoczęło się moje prawdziwe macierzyństwo.
Rozpoczęliśmy też NASZĄ DROGĘ MLECZNĄ która trwała kolejne 22 miesiące…
Do usłyszenia ! Cieszę się niezmiernie jeżeli ktoś czyta te
moje wypociny…